Rafał Szymczak
Historyk w Chemiku
Do Technikum Chemicznego trafiłem przypadkiem i zarazem nie przypadkiem. Był pamiętny czerwiec 1989 r. zdawałem egzaminy do LO im. B. Prusa. Cóż, zdawałem do klasy chemiczno - biologicznej, może nie rewelacyjnie (tylko z piątki z biologii byłem dumny), ale udało się zdać. Oczywiście w takich warunkach nie zostałem przyjęty, bo liczba miejsc była mocno ograniczona. Pierwszy o moim rekrutacyjnym niepowodzeniu dowiedział się ojciec, który bez pytania mnie o zdanie zaniósł moje papiery do „Chemika”. Zaskoczenie? W sumie nie, opinie o szkole, której choć nie brałem pierwotnie pod uwagę, były dobre. Właśnie „Ceramik” kończyła moja siostra, więc ta szkoła nie wydawała się obca.
W podstawówce interesowała mnie chemia, może mało teoretycznie, ale za to praktycznie. Pomógł mi w tym zestaw młodego eksperymentatora „Junyj chiemik”, czasopismo „Szkiełko i oko”, wciągająca lektura „Między zabawą a chemią” Živko Kostića oraz fascynujące przygody „Machefiego” w Kalejdoskopie Techniki bodajże. A więc pogodziłem się z rodzicielskim wyborem i zająłem się jak najmilszym spędzaniem lata. Wrzesień. Pierwszy miesiąc nie był łatwy – szybko przekonaliśmy się, że trzeba być twardym i przejść „chrzest kotów”. Za przyjęcie do grona uczniowskiego musieliśmy dostać od wszystkich chłopaków pasem (na szczęście jednak szkoła była głownie żeńska z powodu „Medyka”, co wcale nie oznacza, że dziewczyny miały lżej). Znieśliśmy dzielnie tę próbę, co pomogło nam się zintegrować zarówno w klasie, jak i wśród starszych uczniów. Nie było znęcania ani poniżania.
W szkole rządzonej wtedy jeszcze przez dyrektora Wojaka szybko uświadomiono mi jak wielkie mam zaległości z chemii po podstawówce. Ja, który w podstawówce rzadko kiedy otrzymywałem tak „niskie” oceny jak czwórki (no poza matematyką) musiałem szybko przyzwyczaić się do realnego oceniania moich wiadomości. To było jak kubeł zimnej wody, zdałem jednak do klasy drugiej bez trudności. Choć matematyka z prof. Łowigusem okazała się ciężką przeprawą. Po zajęciach pracowni techniki laboratoryjnej wyszedłem nieco okaleczony z powodu zbyt gorliwej obróbki szkła – od szlifowania miałem zdarte opuszki palców przez długi czas wrażliwe na każdy, najmniejszy nawet, dotyk. Rozczarowaniem okazała się dla mnie ocena z historii, którą tak polubiłem w szkole podstawowej za sprawą wspaniałego nauczyciela, jakim był Wiesław Maj. Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że wstawiając mi czwórkę na koniec roku prof. J. Strąg miała jednak rację, bo wiedzieć nie wystarczy – trzeba tę wiedzę jeszcze odpowiednio zaprezentować. Z drugiej strony ta ocena mnie zmobilizowała – w drugiej klasie reprezentowałem szkołę na eliminacjach okręgowych Olimpiady Historycznej a na świadectwie widnieć będzie upragniona piątka.
Druga klasa to fascynujące lekcje z chemii organicznej z profesor F. Małkiewicz. Do dziś mam zeszyty z tych zajęć prowadzone z ogromną starannością. Potrafiła tak tłumaczyć, że nigdy nie miałem trudności ze zrozumieniem przekazywanych przez Nią treści. No a do tego, omawianie każdej grupy związków czy nawet pojedynczego związku zaczynała od historycznego wstępu – kto, kiedy i w jakich okolicznościach dokonał odkrycia. Czy dla młodego adepta chemii o historycznym zacięciu mogło być coś bardziej wciągającego? Pracownia analizy chemicznej to była świetna lekcja samodzielności. Czułem się jak student. Najpierw test „na wejściu”, by ocenić poziom naszych wiadomości. Później demonstracja danego sposobu analizy przez nauczyciela. A następnie to, co najbardziej lubiłem – samodzielna praca nad analizą związku. Bez kontroli, pod dyskretnym nadzorem. A na koniec sprawozdanie na zaliczenie. Pamiętam jak profesor Tyra, która zawsze była niezwykle opanowana, widząc nasze (moje, Tomka Misiuka, który by uczyć się w TCh przyjechał z Zielonej Góry i Stasia Sachara z Lubska) zaangażowanie nad rozwiązaniem jakiegoś problemu przyniosła podręcznik akademicki. Ależ poczułem się dowartościowany, chłopaki pewnie też, choć oni zgłębiali chemię z większym zaangażowaniem.
Gdzieś tak w trzeciej klasie poczułem w końcu, że trafiłem do właściwej szkoły. Poprawiły się moje kontakty z wychowawcą, którym był Krzysztof Knop. W ramach młodzieńczej kontestacji, jako miłośnik punk rocka i lewicowych idei nie uczęszczałem na katechezę. Kiedy były rekolekcje (na które oczywiście mało kto faktycznie uczęszczał) ja musiałem przychodzić do szkoły. Z profesorem Knopem sprzątaliśmy wtedy „zaplecze” gabinetu fizycznego i mieliśmy okazję do rozmów na różne tematy. Jego lekcje należały do niezmiernie ciekawych, dzięki czemu z fizyką problemów żadnych nie miałem, choć matematyka była mi wciąż kulą u nogi. Pomogły korepetycje u prof. Żoka, który po pierwszych zajęciach oznajmił mojej mamie, że „taki głupi z matematyki to on nie jest, tylko filozof”.
W klasie czwartej miałem praktyki w jednym z żarskich zakładów. To były niezapomniane przeżycia związane z BHP. Trafiłem do galwanizerni. W ciągu tygodnia kwasoodporna podeszwa moich „glanów” przypominała podeszwę tenisówek. Jednym z moich zadań było przytrzymywanie drągiem prowizorycznej elektrody zanurzonej w obracającej się betoniarce, by nie doszło do zwarcia. Tyle się w szkole nasłuchałem o BHP, a tutaj mimo, że przepisy mówiły o natychmiastowym przerwaniu pracy w przypadku awarii wyciągów pracowano nadal. Oby do przerwy. Większą część czasu spędzałem na zawieszaniu małych metalowych elementów, które były powlekane niewielką warstwą srebra. Ot taki ludzki robot. Przyzwyczaiłem się, wykonując mechanicznie pracę słuchając przy tym radia. A sytuacja była wtedy napięta – nauczyciele strajkowali a zbliżały się matury i nie było wiadomo, czy się odbędą w terminie. Jak dobrze, że w technikum matura jest w piątej klasie, czyli mam jeszcze rok – myślałem z ulgą.
W piątej klasie też była praktyka. Tym razem w Jeleniej Górze. Część z nas była na praktyce w Jelfie inni w Jelchemie (dawnej Cel-Wiskozie). Ja trafiłem do tego drugiego a konkretnie do laboratorium. Głównym problemem, którego rozwiązanie zlecono nam na samym początku była próba usunięcia pirydyny z denaturatu. Zabraliśmy się za rozwiązywanie tego problemu, ale rozwiązanie przerosło możliwości laboratorium. Musieliśmy oznajmić pracownikom, że jednak pomysł ze skażeniem alkoholu etylowego pirydyną to nie przypadek. Nasze zainteresowanie liniami technologicznymi spotkało się z entuzjazmem niektórych pracowników upadającego zakładu. Bez problemu dostaliśmy schematy linii produkcyjnych i inne informacje, które nie były nam potrzebne, ale nie wypadało nam demonstrować braku zainteresowania w morzu marazmu chylącego się ku upadkowi zakładu. Ostatni dzień praktyki przypadł na strajk okupacyjny. Po zakładzie jeździła oflagowana biało – czerwonymi flagami lokomotywa manewrowa, a my nie mogliśmy opuścić zakładu. Szefowa laboratorium na koniec praktyki postanowiła polać nam, (już pełnoletnim) spirytus z kanistra. W końcu chwiejnym krokiem wypuszczono nas z firmy.
Wspaniałą tradycją szkoły był „Turniej klas czwartych” – nasza klasa przebrała się za amerykańskich żołnierzy i staraliśmy się stworzyć scenografię przypominającą Indochiny. I tak na tablicy do koszykówki zawisł wykonany z kartonu śmigłowiec, z którego po linie opuścili się chłopcy. Nasz wychowawca wjechał w czołgu wykonanym ze szpitalnego łóżka obudowanego kartonem. Tylko Jego strój nie pasował do końca do naszych – miał na sobie biały mundur z czasów napoleońskich i szablę u boku (psychodela na miarę „Czasu Apokalipsy” F. Copolli). Kostium został wypożyczony z zielonogórskiego teatru i wzbudził powszechną eksplozję śmiechu na sali gimnastycznej. Zabawa była przednia a bawili się tak uczestnicy, jak i publiczność oraz przypadkowi ludzie wplątani w różne turniejowe zadania.
Jednym z ważniejszych wydarzeń w piątej klasie była oczywiście studniówka. Były to czasy zachwytu nad pierwszymi wyjazdami na zachód Europy. Dlatego część maturzystów wybrała się na studniówkę na pokładzie promu do Danii. Z dzisiejszej, nauczycielskiej perspektywy uważam, że taka studniówka musiała mieć dla nauczycieli wielki walor. Nikt nie mógł wyjść ze statku, ani wnieść niczego niedozwolonego. Pomysł wydawał się nieco ryzykowny, bo raptem rok wcześniej zatonął prom Heweliusz. No i trafiliśmy też na sztormową pogodę. Tak wiało, że nie można było nawet drzwi otworzyć na zewnątrz. Polonez odbył się jeszcze na spokojnych wodach wzbudzając zachwyt Skandynawów. Ja nie wziąłem w nim udziału, bo kręciłem to wydarzenie kamerą wideo i jednocześnie starałem się robić zdjęcia. Tak, więc na „swojego poloneza” musiałem poczekać do czasu, gdy zostałem wychowawcą w liceum. Największą atrakcją wyprawy było zwiedzanie Kopenhagi. Oglądaliśmy syrenkę, zwiedzaliśmy browar Carlsberg oraz muzeum figur woskowych przy ogrodach Tivoli. Nie było okazji do wydania koron, więc wydaliśmy większość pieniędzy w Mc Donaldsie, który wciąż był jeszcze atrakcją.
Egzamin zawodowy poszedł gładko. W części pierwszej dostaliśmy tajemnicze roztwory i naszym zadaniem było określić substancję oraz wyliczyć ile w roztworze się jej znalazło. Już po pierwszej próbie dobrze trafiłem, dwie kolejne potwierdziły moje przypuszczenia. Choć to nie było zgodne z przepisami umoczyłem palec w roztworze i włożyłem go do ust. Pokazałem chłopakom, że już ustaliłem, co to jest. To był zwykły chlorek sodu. No, ale gdyby to był chlorek baru? Nie, byłem zbyt pewny siebie. Pozostała tylko kwestia analizy ilościowej. W części ustnej trzy pytania. Jedno z chemii ogólnej (całkiem nieźle poszło), drugie z organicznej (nie byłem zachwycony, że komisja nie pozwoliła mi się wygadać do końca) no a trzecie? No a trzecie było z chemii fizycznej. Powtarzając materiał do egzaminu, co najchętniej czyniłem na Wzgórzu Winnym przy ruinach domku winnego zostały mi do powtórzenia dwa ostatnie zagadnienia. Rozleniwiony słoneczną pogodą odłożyłem zeszyty i stwierdziłem, że nikłe jest prawdopodobieństwo, że o to zostanę zapytany. No i oczywiście trafiłem na pytanie z tego tematu, o którym dość mgliste miałem pojęcie. Na szczęście dwa wcześniejsze pytania pozwoliły mi na uzyskanie czwórki.
Oczywiście najważniejsze wydarzenie ostatniego roku nauki to matura. Przeżywałem bardzo a nawet za bardzo ten egzamin. Mieszkałem już wtedy samodzielnie i nie mogłem ze stresu długo zasnąć. Kiedy w końcu usnąłem ta chwila snu trwała zbyt krótko i wydawało się, że tylko na chwilę zmrużyłem oczy. Nie dotarło do mnie, że czas już najwyższy pośpieszyć się z wyjściem z domu. Poszedłem jak nigdy nic na przystanek autobusowy, z którego zazwyczaj jeździłem do szkoły i dopiero wtedy mnie olśniło, że ten autobus przyjeżdża pod szkołę już po godzinie rozpoczęcia egzaminu. Spanikowałem i zamiast wziąć taksówkę pobiegłem w stronę szkoły. Po drodze próbowałem zatrzymać jakiś samochód. Krawat dusił. Nikt nie chciał się zatrzymać. Pewnie z powodu mego nabrzmiałego oblicza łaknącego tchu. Kiedy byłem w pobliżu ogródków działkowych zobaczyłem, że autobus, którym miałem jechać, właśnie dojeżdżał do pętli przy szkole. Nie poddałem się. Wpadłem jako ostatni na chwilę przed zamknięciem drzwi sali gimnastycznej. Usiadłem i nie mogłem złapać powietrza. Zgrzanemu i spoconemu profesor Żubrycka (swoją drogą wspaniała polonistka) przyniosła coś do picia, czym uratowała kwiatki na ławce, bo zamierzałem w desperacji wypić wodę z ich flakonika. Łyk, dwa hausty. Uspokoiłem się i stała się jasność – ten bieg sprawił, że mózg tak się dotlenił, że bez śladu znikło zmęczenie nieprzespanej nocy. Tak chyba miało być, bo z maturalnego wypracowania o pojęciu domu w literaturze i filmie dostałem piątkę. Na maturze z historii pisałem o polityce zagranicznej ostatnich Jagiellonów. Poszło nieźle, ale jak powiedziała mi profesor Strąg, nie oceniła mnie na piątkę, bo „miałbym zbyt łatwo”. Nie miałem Jej tego za złe, bo faktycznie dzięki piątce z polskiego byłem zwolniony z ustnego egzaminu, a gdybym jeszcze dostał piątkę z pisemnej historii to byłbym już po egzaminach. A tak czas do egzaminu ustnego z historii nie „przebimbałem”, ale poświęciłem na powtórkę materiału (bo trzeba przyznać, że nie wszystko zdążyłem powtórzyć do egzaminu pisemnego, wszak dużo tego było, a naukę historii zakończyłem w klasie trzeciej). Przydało się to później do egzaminów na studia. Na egzaminie ustnym było miło i przyjemnie. Na koniec profesor Strąg spytała dyrektora W. Czarnego, czy może mi zadać pytanie poza zestawem maturalnym. Zapytała, jak uważam, który ze współczesnych Polaków przejdzie do historii świata. Odpowiedziałem, że mimo wszystko Lech Wałęsa.
Nie kontynuowałem nauki w kierunku chemii, już wcześniej miałem pomysł, by zostać nauczycielem. Zawsze lubiłem mówić, dyskutować i zdobywać wiedzę. Wybrałem zatem studia na Wyższej Szkole Pedagogicznej, oczywiście na historii. Na czwartym roku studiów na miejsce praktyk nauczycielskich wybrałem swoją dawną szkołę. Szkoła mocno się zmieniła, nie było już żadnej ze szkół, które się tu mieściły w moich czasach. Szczerze mówiąc czułem się trochę obco. Po ukończonych studiach rozpocząłem pracę w Liceum Ogólnokształcącym im. S. Banacha w Żaganiu i pracuję tu do dziś. Naukę w Technikum Chemicznym wspominam mile. Szkoła ta nauczyła mnie samodzielności i wytrwałości. Spotkałem tu wspaniałych nauczycieli, którzy potrafili zarażać swą pasją. Z wieloma przyjaciółmi ze szkoły zarówno z mojej klasy, jak i innych, utrzymuję do dziś kontakt.
powrót |